piątek, 29 maja 2009

Pożegnania nadszedł czas

Oj te kilka dni minęło tak szybko. Ani się obejrzałyśmy a już trzeba było pakować się i wyjeżdżać. Oczywiście ostatnią noc w całości przebalowałyśmy, więc do samolotu ledwo żeśmy się doczołgały. Dobrze że Alex i Carlos nas odstawiali na lotnisko :) Lot cały przespałyśmy, ale mi to od chwili wkroczenia do domu buzia się nie zamykała. Zaczynam się obawiać, czy mnie nie wydziedziczą :) Bo ile można o tym samym. No, ale jak sami widzicie – wrażeń było co nie miara, jest cały czas o czym opowiadać. I jeszcze długo będzie!

No, a my? Czekamy na następne wolne dni i lecimy z powrotem na naszą ukochaną Gran Canarię!

czwartek, 28 maja 2009

Jaskinie, groty i kanaryjskie San Francisco

Czyli wycieczka do Telde i okolic. Na pierwszy rzut poszła góra z jaskiniami, tzw. Cuatro Puertas. Podjeżdża się prawie pod samo wzniesienie, do przejścia jest zaledwie kilka kroków. Na samej górze znajduje się grota z czterema wejściami, stąd nazwa (Cuatro Puertas znaczy Czworo Drzwi/Wrót). Podobno kiedyś odbywały się tam religijne obrządki. Zresztą powyżej groty znajduje się coś na kształt ołtarza ofiarnego. Na skałach wyżłobiony jest półokrągły rowek, którym spływała krew ofiary, a na otaczającym go murku wyryte są jakieś symbole. Od drugiej strony góry zlokalizowane są jaskinie – takie z tunelami i przejściami. Strasznie fajnie się tam chodzi. Też można tam znaleźć pozostałe po starych mieszkańcach namalowane na ścianach geometryczne symbole.

Po tej miłej wspinaczce ruszyliśmy na przechadzkę po Telde. Chłopcy zaprowadzili nas do takiego centrum, Plaza de San Juan. Stąd spacerkiem poszliśmy obejrzeć sąsiednie uliczki. Przeszliśmy koło takiego olbrzymiego akweduktu, dziś już nieużywanego, ale wrażenie robi. Zaraz za nim weszliśmy w chyba najstarszą część miasteczka - San Francisco. Pięknie wybrukowane uliczki, niskie domki, sprawiało to wrażenie starego, aczkolwiek wcale nie zaniedbanego i zapuszczonego. Bardzo mi się podobał taki niewielki placyk ze starodawną fontanną na samym jego środku. Ogólnie miasteczko bardzo ładne. Robi wrażenie.

środa, 27 maja 2009

Pseudo Wenecja

Powoli zaczynałyśmy wymiękać. Spałyśmy mało, ciągle zwiedzanie, balety, wrażeń moc. Wesoło i kolorowo :) Ale ile tak można? Chłopcy wymyślili, że tym razem spędzimy dzień leniuchując. I zabrali nas w najbardziej romantyczne miejsce, jakie do tej pory widziałam. Do Puerto de Mogan.

Nazywane jest to ponoć małą Wenecją. Ciężko powiedzieć mi czy tak jest, widziałam ją tylko na zdjęciach, ale co przywodzi na myśl to miasteczko to na pewno okwiecone mostki przez rzeczkę. Oraz śliczne białe kamieniczki, pomiędzy którymi, jak w altankach, kwitną wielokolorowe kwiatki. Chodziłyśmy pomiędzy nimi jak zaczarowane. Na koniec wychodzi się przy maleńkim porcie jachtowym. No i właśnie - to połączenie: śliczne domki i te jachty delikatnie kołyszące się na błękitnej wodzie, cisza i spokój. Po prostu: Idealne miejsce, Idealna chwila. Jestem zakochana w tym miasteczku :)

Spędziliśmy tam calusieńki dzień. Opalaliśmy się, kąpaliśmy w morzu, wleźliśmy nawet na punkt widokowy (Mirador de Mogan), żeby popatrzeć na Puerto z góry. Ja nie chciałam schodzić. Widok zabójczy!

wtorek, 26 maja 2009

Wycieczka po górach

Kolejny dzień – kolejna wycieczka. Tym razem padło na górki. Jechaliśmy przez pół wyspy, krętymi drogami, nad przepaściami i przy tych wielkich masywnych górach. Tak, góry tu sprawiają niesamowite wrażenie – zero roślinności, lita skała, są takie... potężne. Punktem docelowym miało być Roque Nublo. To taki skalny monolit, najwyższy na wyspie, w kształcie takiej maczugi. Podobno kiedyś była to jedna ze świętych skał dawnych mieszkańców wyspy.

Do Roque Nublo idzie się niedługo z niewielkiego parkingu. Obawiałyśmy się trochę, że nie damy rady, bo jednak nasza kondycja pozostawiała wiele do życzenia, ale okazało się, że nie było tak źle. Droga nie jest trudna, ani długa. Za to ten widok z samej góry! Mogłabym siedzieć i patrzeć w nieskończoność. Z daleka widać np. całe Las Palmas, przykryte troche chmurami, oraz najwyższy szczyt Pico de Las Nieves. I to wzniesienie było następnym punktem naszej wycieczki. I tu trochę się zawiodłam, bo nie da się na niego wejść. Cały teren jest ogrodzony. Można dojechać tylko do parkingu, na taki taras widokowy. No, ale widoki wynagradzają wszystko. W oddali widać nasze Roque Nublo i leżące obok niego charakterystyczne skałki, w dole przepaściasta (chyba) dolinka. Mówię chyba, bo akurat nadciągnęły chmury i wypełniły ją całą. Wrażenie niesamowite. Trochę jak z horroru :)

Na zakończenie pojechaliśmy do miejsca zwanego Las Mesas – chłopcy zrobili nam grila. Co więcej – tu na Gran Canarii są takie specjalnie wydzielone miejsca, przygotowane do grilowania. Są piece z rusztami, opał i stoły. Do tego oczywiście toalety i woda. Wystarczy wziąć tylko kawałek mięsa i już. I co dziwne – ponoć co tydzień kanaryjczycy spędzają tu hucznie niedziele, a porządek jakby nikt tam nic nie robił. U nas nie do pomyślenia.